Pomiędzy sukcesami a prozą życia
Autor wpisu: Dariusz Tuzimek 2 marca 2021 22:11
Na podwórku, przy wejściu do bloku, w którym mieszkał Kazimierz Gorski wisiała tabliczka: ZAKAZ GRY W PIŁKĘ. Zdziwiło mnie, że w administracji osiedla nikt nie pomyślał, że to duża niestosowność umieszczać taką informację akurat na domu Trenera Tysiąclecia. Ale tego dnia zdziwiłem się jeszcze bardziej, po rozmowie z uwielbianym przez Polaków trenerem.
Kazimierz Górski już za życia był otoczony czymś w rodzaju kultu. Był dla nas – tak jak i cały mundial ’74 – legendarny. Trener ma przed stadionem Narodowym swój pomnik. Jest też patronem wielu szkół, stadionów, hal sportowych i ulic, które przyjęły jego imię.
I pan Kazimierz oczywiście wielkim trenerem był! Bezapelacyjnie.
Ale jak dla mnie sposób, w jaki wyrażano dla niego uznanie, był zbyt posągowy, nieco przytłaczający, zupełnie nielicujący z osobowością trenera. On lubił zażartować, pogawędzić o futbolu, napić się wódeczki w dobrym towarzystwie. Był człowiekiem skromnym, prostolinijnym, bezpośrednim i nie zabiegał o zaszczyty.
A ludzie za wszelką cenę chcieli Górskiego jak najmocniej oficjalnie uhonorować, czynić patronem, kimś w rodzaju świętego już za życia. Działali ze słusznych pobudek i mieli dobre intencje, choć miałem wrażenie, że czuł się bardzo nieswojo gdy w 2004 roku, on – Kazimierz Górski otwierał (przecinał wstęgę) na uroczystości nadania stadionowi w Płocku imienia… Kazimierza Górskiego. Kompletnie surrealistyczne to było. Na stadion przywieziono go bryczką, którą ciągnęły konie ustrojone w pióropusze. Były występy muzyczne, przemówienia, podziękowania, honory. Trochę jak w filmie z czasów PRL-u. Jakieś to wszystko takie sztuczne było i chyba trenerowi zupełnie niepotrzebne.
Wolę zapamiętać pana Kazimierza w mniej posągowej odsłonie. Na przykład gdy w programie satyrycznym Wojciecha Manna i Krzysztofa Materny „Za chwilę dalszy ciąg programu…” trener Górski prezentował „Księgę Przysłów Polskich”. Siedząc w fotelu otwierał opasłe tomiszcze, witał się skromnym „Dobry wieczór państwu” i z charakterystycznym dla siebie lwowskim zaśpiewem czytał: „Żeby kózka nie skakała, to by nóżki nie złamała”. Zastygał nad księgą na chwilę i dodawał: „Dobranoc państwu”. Perełka! Warto to jeszcze odnaleźć na YouTubie, żeby zobaczyć trenera Górskiego w niebanalnej roli. To pokazuje jaki dystans miał do siebie.
Bo to, że dał się namówić na taki akurat „performance” wcale mnie nie dziwi. Z reguły dawał innym się na różne rzeczy namówić. Także na takie, które dla jego legendy były niekorzystne. Jak choćby prezesura PZPN czy wejście w politykę, z dwoma nieudanymi próbami dostania się do parlamentu. Działacze i politycy cynicznie wykorzystywali autorytet społeczny i życiową łatwowierność pana Kazimierza. Ale nie zaszkodziło mu to, bo uwielbienie dla trenera było niewyczerpywalne.
Zapadła mi w pamięć jedna z nim rozmowa. Razem z Romanem Kołtoniem odwiedziliśmy Kazimierza Górskiego na kilka miesięcy przed jego śmiercią. Była końcówka 2005 roku lub początek 2006 roku, dokładnie nie pamiętam. Przygotowywaliśmy w redakcji „Przeglądu Sportowego” album „Biało-czerwone mundiale” i chcieliśmy jeszcze raz porozmawiać z trenerem o mistrzostwach świata z 1974 roku. Górski mieszkał z rodziną w skromnym mieszkaniu na Mokotowie.
Rozmowa schodziła na różne tematy. A trener w ogóle nie owijał w bawełnę. Wręcz przeciwnie: ujmował bezpośredniością, mówił to, co myśli. Jeden wątek zapamiętałem szczególnie. Otóż pan Kazimierz miał poczucie, że wiele razy w życiu wykorzystano jego spolegliwość i dobroduszność. Bolało go, że nie zdyskontował finansowo swoich sukcesów. O prezesie jednego z greckich klubów powiedział wprost: „Oszukał mnie. Zaproponował mi zbyt skromną pensję, a ja się zgodziłem, bo nie wiedziałem ile powinienem zażądać. A ten prezes bardzo chciał, żebym dla niego pracował. Powinienem się z nim targować. Byłem naiwny, a inni to wykorzystywali”.
Motyw niewykorzystanej szansy na dostatnie życie wrócił w tamtej rozmowie kilka razy. Uderzyło mnie to. Byłem zaszokowany, bo mnie się wydawało, że Górski jest człowiekiem kompletnie spełnionym, że pieniądze na pewno ma albo, że nie grają one dla niego roli. Byłem naiwny, nie miałem odpowiedniej perspektywy. Wydawało mi się, że wszystko jest OK. Bo mieszkanie na Mokotowie było skromnie, ale przecież schludne i wcale nie było ciasne. A trenera przecież nawet na krok nie odstępował jego syn Darek.
Tyle tylko, że kogoś z takimi sukcesami jak trener Górski, tak docenianego i honorowanego, powinno być stać na dostatnie życie. I to nie tylko dla niego, ale też jego dzieci, a nawet wnuków. A tak nie było. Trenerowi pomagali przyjaciele, pomagał PZPN, działacze, byli piłkarze. Bez tej pomocy byłoby biednie.
W tamtych czasach futbol nie przynosił takich profitów jak dzisiaj. Wyznacznikami sukcesu było otrzymanie przydziału na mieszkanie, talonu na samochód, albo kilkuset dolarów premii. Dorobić się na całe życie, tak jak robią to piłkarze obecnie, po prostu się nie dało. A na dodatek pan Kazimierz nie był z tych, którzy idą przez życie przepychając się łokciami. Nie miał tej bezczelności, nie miał cwaniactwa. I za to też ludzie go kochali.
Tyle, że akurat zaszczytów, honorów, uznania panu Kazimierzowi nie brakowało. Ale wymiernego zdyskontowania swoich sukcesów już tak. Tak to widział na swojej ostatniej życiowej prostej.
Wracając wtedy ze spotkania z panem Kazimierzem zdałem sobie sprawę jak mało czasem wiemy o naszych bohaterach. Myślimy o nich ikonicznie, wydaje się nam, że tacy jak on to żywią się wyłącznie sukcesem. A proza życia jest jednak bardzo banalna.
Co przecież w najmniejszym nawet stopniu niczego nie umniejsza z autentycznej wielkości pana Kazimierza.
Inne artykuły o: Reprezentacja