Nowa Legia gra świetnie… ale tylko przez kwadrans. Chyba nie o to chodziło?
Autor wpisu: Marcin Kalita 14 lipca 2018 23:30
AAA. Oddam Superpuchar Polski za mistrzostwo. Oferty na Łazienkowska 3. To takie ogłoszenie chyba wykupione na stałe przez Legię Warszawa. Bo od 2012 roku sześć razy z rzędu (!!!) zagrała o to trofeum i wszystkie te mecze przegrała. Ze Śląskiem, Zawiszą, dwa razy z Lechem, dwa razy z Arką (teraz 2:3). No, ale aż czterokrotnie w poprzednich pięciu sezonach rozpoczęcie sezonu od przegrania Superpucharu kończyło się mistrzostwem. Już od 14 lipca fani Legii mogą sobie zadać pytanie, czy teraz będzie tak samo.
Dean Klafurić majstruje tę swoją Legię już dłuższą chwilę, a teraz z pełnym wsparciem i zaufaniem (poza plotkami o Adamie Nawałce) prezesa Dariusza Mioduskiego od początku przygotowań.
Nie ma tu wielkich rewolucji personalnych, jest za to jasny plan szkoleniowca: gra na trzech obrońców, wahadłowych pomocników, dwóch lub jednego – w zależności od fazy meczu – napastników. Wysoki pressing pod polem karnym rywali, no i dużo ofensywy. Przynajmniej z polskimi rywalami. Klafurić to jasno zadeklarował – Legia ma taką siłę, że musi grać „do przodu”.
Po Superpucharze wrażenie takie, jakby zapomniał jeszcze w szatni swoim piłkarzom wbić do głowy, że taka Legia – co jak co – ale meczu w kwadrans dobrej gry nie wygra. Bo zdarza się, że rywale takiej „bajki” nie kupują i mają gaz wciśnięty przez pełne 90 (no dobra, albo przynajmniej przez 70).
Klafurić twardo swego planu się trzyma. Trójka obrońców, wysoki pressing – to wszystko było powtarzalne w sparingach, w inauguracji o stawkę z Cork City.
Minusy na razie są dwa zasadnicze: o ile Legia nie ma kłopotów ze stwarzaniem sytuacji podbramkowych, nie ma kłopotów ze strzelaniem goli, o tyle ma kłopoty z obroną swojej bramki. Wysoki pressing zdaje egzamin dopóki faktycznie jest… wysoki. „Siąść” na rywali mają wszyscy z przodu, począwszy od Jose Kante. Tyle że, gdy wysoki pressing nie zadziała – a przecież nie zawsze działa – jakoś tak wychodzi, że przeciwnicy nagle dostają w prezencie otwarte bramki na autostradzie do bramki. 19 goli zdobytych w 7 meczach od początku przygotowań, ale i 11 straconych – właśnie o tym mowa. I właśnie w taki sposób potoczyła się inauguracja na Łazienkowskiej z Arką Gdynia.
Gdy piłkarze Arki (przegrywali 0:1, potem 1:2) na koniec pierwszej połowy wyszli na prowadzenie 3:2, nowy trener gdynian Zbigniew Smółka zamiast euforii okazał… mimiczne zdziwienie. I to raczej nie dlatego, że nie spodziewał się po swojej drużynie aż trzech goli na Łazienkowskiej, a chyba raczej dlatego, że nie spodziewał się, że Legia te trzy gole da sobie wbić w 45 minut.
Poszło błyskawicznie. Najpierw samobój Andrija Bogdanowa po świetnej akcji skrzydłem Marko Vesovicia, potem wyrównanie mającego za wiele swobody Luki Zarandi, genialny strzał Chrisa Philippsa na 2:1, równie fantastyczna odpowiedź z wolnego Andrija Bogdanowa i wreszcie mięciutki rogal Michała Janoty na 3:2 dla Arki.
Wszystko według zasady: atakujemy efektownie, ale z tyłu… A kto by się tam martwił, co będzie z tyłu. Na pewno nie martwili się „wahadłowi”, czyli Vesović i Kucharczyk, na pewno za wiele pomyłek zdarza się i całej trójce obrońców. Pazdan niecierpliwie wyczekiwany!
Jasne – tak ogólnie taka zasada jest całkiem fajna dla ferajny na trybunach, gdy drużyna faktycznie potrafi pokazać siłę rażenia w każdych okolicznościach. Maciej Żurawski czy Tomasz Frankowski, gdy wspominają czasy Wisły Henryka Kasperczaka, zwykli mawiać, że tamta Wisła nie martwiła się, nawet gdy rywal prowadził dwa czy trzy do zera. Bo jasne było, że zaraz strzeli się mu jeszcze więcej goli. No tak, tylko do tego trzeba grać 90 minut. A Legia z Arką na wysokich obrotach grała tylko przez pierwszy kwadrans. Szybki gol, obraz z boiska taki, że gdynianie nie będą tu mieć nic do powiedzenia. Okazało się, że im dalej w las, tym do powiedzenia mieli więcej.
Brawo dla Zbigniewa Smółki, tylko dlaczego znów nowy szkoleniowiec akurat wyszydzanej na Łazienkowskiej Arki ma ubaw po wywrotce mistrzów Polski?
Klafurić dokonał zmian minimalnych w porównaniu do meczu z Cork City. Malarz plus trójka obrońców: Astiz, Remy, Wieteska, plus na „wahadle” Vesović i Kucharczyk, plus w środku Mączyński, Philipps (za Cafu, czyli niby bardziej defensywnie, ale paradoksalnie Philipps bardziej pożyteczny okazał się w ofensywie) i Szymański, plus Radović (Hamalainen wszedł w drugiej połowie) i Kante.
W drugiej części gry zadebiutował Carlitos, Legia miała swoje sytuacje, w sumie 16 razy strzelała na bramkę rywala, ale została z porażką i wrażeniem dobrej gry przez kwadrans. To mało. To zdecydowanie za mało. Nawet na rywala z polskiej ligi.
Inne artykuły o: Arka Gdynia | Ekstraklasa | Legia Warszawa
-
ursynów