Zwycięzców się nie sądzi
Autor wpisu: Dariusz Tuzimek 18 sierpnia 2020 21:50
Legia skromnie wygrała w pierwszej rundzie kwalifikacji do Ligi Mistrzów z Linfield FC 1:0. Można by narzekać, ale zwycięzców się nie sądzi. Wszystkim rozczarowanym, że gospodarze nie wrzucili przybyszom z Irlandii Północnej z pół tuzina brameczek, musimy powiedzieć, że są niepoprawnymi optymistami i nie trzymają się realiów. Te pierwsze mecze w rozgrywkach europejskich dla naszych drużyn są zawsze męczarnią, podsyconą z jednej strony niepokojem, że można w głupi sposób odpaść, a z drugiej presją wielkich oczekiwań kibiców i mediów. Najważniejsze by awansować i grać dalej. I tak właśnie jest w przypadku Legii. Bo przecież o tym meczu nikt nie będzie robił wpisów w kronice klubu.
Legia grająca w pucharach w drugiej połowie sierpnia to znak, że dobrze jej idzie w europejskich rozgrywkach. Tak by było, gdyby nie pandemia, która wywróciła cały kalendarz futbolowej Europy do góry nogami. W tym dziwnym 2020 roku, mecz 18 sierpnia z mistrzem Irlandii Północnej oznacza dopiero początek batalii o fazę grupową Ligi Mistrzów lub – w razie niepowodzenia – Ligi Europy.
Legia zdołała zagrać wcześniej zaledwie jeden mecz, w Pucharze Polski, w którym wbiła sześć goli Bełchatowowi. Ale pokonanie słabiutkiego pierwszoligowca ma się nijak do rywalizacji z mistrzem Irlandii Północnej.
Tym bardziej, że drużyna gości postawiła na prostą – żeby nie powiedzieć prymitywną – taktykę: bronimy się całym zespołem, nie szukamy nawet okazji do kontrataków, a liczymy jedynie na stałe fragmenty gry.
Z tak ustawionymi „drwalami” gra się trudno. Dziesięciu chłopa stoi we własnym polu karnym i muruje dostęp do bramki. Trudno ich wyciągnąć głębiej w pole, bo graniem w piłkę nie są zainteresowani.
Legia próbowała różnych sposobów, żeby otworzyć tę „konserwę”. Akcji skrzydłami, zagrań z pierwszej piłki, albo wrzutek na głowę na wysokiego Tomasa Pekharta. Całą pierwszą połowę niewiele z tego wychodziło. Głównie za sprawą gości, którzy byli bardzo konsekwentni i dobrze zorganizowani. Oddali Legii ¾ boiska i czekali.
A w 40. minucie, po dośrodkowaniu z rzutu wolnego, jeden z rywali tak uderzył piłkę głową, że gdyby nie kunszt Artura Boruca Legia przegrywałaby 0:1, mimo że była w posiadaniu piłki przez 70 procent czasu gry.
Wniosek z pierwszej połowy był taki, że pod bramką rywali Legia musi grać szybciej, bez przyjęcia, czyli z tzw. pierwszej piłki, bo tylko wtedy może się udać zaskoczyć rywali. Taką akcję w pierwszej połowie zrobili Luquinhas z Walerianem Gwilią, gdy piłka grana była „z klepy”, ale strzał Domagoja Antolicia z woleja zablokował jeden z obrońców. Ale takich akcji było zbyt mało.
Legia – trzeba jej to uczciwie oddać – próbowała różnych wariantów i choć widać było, że gra lepiej w piłkę, to wynik długo był bezbramkowy.
Warto tu pamiętać, że to dopiero początek sezonu, na dodatek po bardzo krótkiej przerwie między sezonami. Zawodnicy nie odpoczęli ani fizycznie, ani mentalnie. Bo nie było na to czasu. No i zespół Legii – po tym, jak wykryto koronawirusa u Josipa Juranovicia – przez ponad dobę zespół przeżywał huśtawkę nastrojów: nie było pewności czy Sanepid w ogóle pozwoli na rozegranie tego spotkania. To na pewno był dodatkowy brak komfortu w przygotowaniu do tego spotkania. A jeszcze większym dyskomfortem był fakt, że – przy nowej formule, bez rewanżów, gdy o wszystkim decyduje jeden mecz – nie ma marginesu na popełnienie błędu. Dlatego nie można ryzykować, nie można się za bardzo odkryć i nadziać na jakąś kontrę lub przypadkowy, rozpaczliwy strzał z dystansu.
To wszystko sprawiało, że Legia musiała grać w tym meczu bardzo ostrożnie. Zespół jest bez ogrania, bez rytmu meczowego. Niektórzy, jak Gwilia, są nie w pełni sił. Mistrzom Polski – mimo tego, że kibic jest niecierpliwy – należy się więcej wyrozumiałości. Jeśli ktoś oczekiwał, że Legia wyjdzie i na luzie zmiażdży rywala, to jest jednak niepoprawnym optymistą, który nie koniecznie zna się na piłce. A przynajmniej nie pamięta, że tak jest co sezon. Te pierwsze mecze w pucharach to niemal zawsze męczarnie: bez fajerwerków i gry miłej dla oka. Tu liczy się wynik. Jak u „dobrego” studenta zasada trzech „zet”: zakuć, zdać, zapomnieć. I Legia tak zagrała: kunktatorsko, pewnie i w sumie skutecznie, bo swój cel – awans do kolejnej rundy – osiągnęła.
Dlatego wymagania, zgłaszane przez komentującego mecz Andrzeja Strejlaua, że drużyna Vukovicia powinna już na tym etapie być lepiej zgrana, bo z nowych zawodników gra tylko Filip Mladenović, można spokojnie włożyć między bajki. Nic podobnego. Legia na tym etapie wygląda tak, jak się można było spodziewać. Jak dostanie słaby Bełchatów to go wysoko zleje. Jak dostanie irlandzkich, solidnych „murarzy” bramki, co „parkują” w polu karnym autobus z przyczepą, to się będzie męczyć. Ważne jest żeby się nie poddać, nie zniechęcić i w końcu wymęczyć zwycięstwo. I to się Legii udało. Ma rozgrzeszenie.
Skąd zatem to niezadowolenie komentatora TVP Sport pana Strejlaua? Że wszystko nie tak, że za wolno, że przecież ci piłkarze też oglądają Ligę Mistrzów, że Legia nie awansuje do Ligi Mistrzów, bo tam się gra inaczej (lepiej, więc Legia nie pasuje). Defetyzm pomieszany z fatalizmem.
Niestety wraz z upływem lat uwagi pana Strejlaua wnoszą coraz mniej, za to irytują coraz bardziej. Mecz był totalnie zagadany, jakby komentatorzy nigdy nie słyszeli o tym, że pauza też ma swoją wymowę, a telewizja to nie radio i nie trzeba bez przerwy ględzić. We wtorkowy wieczór leciała taka mieszanka komunałów, banałów i przemyśleń zrozumiałych jedynie dla samego komentatora, że słuchało się tego źle. I bardzo przeszkadzało to w oglądaniu spotkania, bo często miało się to nijak do tego, co się działo na boisku.
Ale – na szczęście – ten komentarz też szybko zapomnimy. Jak fakt, że gola strzelił Jose Kante. I tak, jak nazwę zespołu z Irlandii Północnej.
Inne artykuły o: Legia Warszawa
-
Antoni Kierp