Jedziemy na plecach „Lewego”. Na razie to wystarcza
Autor wpisu: Dariusz Tuzimek 10 października 2019 23:04
Oj nędzne było to meczydło, głównie ze względu na dramatyczny poziom rywali. Robert Lewandowski zapakował Łotwie trzy gole, ale po spotkaniu nie wyglądał wcale na niezmiernie szczęśliwego człowieka. Miał do kolegów trochę uwag. I to całkiem słusznych, dotyczących organizacji gry, finalizowania akcji i stylu, jaki prezentuje drużyna Jerzego Brzęczka. Bo przecież nie o to chodzi, żeby „Lewy” znów wniósł nas na swoich plecach do kolejnego turnieju. Gra reprezentacji Polski nie może się opierać na jednym, nawet genialnym, piłkarzu. A w kwestii stylu ta drużyna nadal nie ma się czym chwalić. Mimo to, do mistrzostw Europy 2020 możemy awansować nawet już w niedzielę.
Warto pamiętać, że z tą samą Łotwą Słoweńcy wygrali w Rydze 5:0, a Austriacy u siebie aż 6:0, więc nie ma się czym podniecać. Drużyna Jerzego Brzęczka wykonała zadanie. Na „achy” i „ochy” poczekajmy do poważnych meczów, na przykład listopadowego spotkania ze Słowenią na Narodowym (19 listopada). To może być odpowiedni „termometr”, żeby cokolwiek sensownie zmierzyć. Na przykład to, czy jako drużyna poprawiliśmy się od czasu wrześniowej porażki w 0:2 w Ljubljanie.
Oddajmy co cesarskie cesarzowi. Z wycieczki krajoznawczej na Łotwę reprezentacja Polski przywiozła 3 punkty i 3 gole. Brawo dla kadry, ale – bez żartów – z taką ekipą jak gospodarze czwartkowego meczu, to wysoka wygrana była obowiązkiem.
Przecież z Łotwą przegraliśmy w historii tylko dwa razy. Raz jeszcze przed II wojną światową, drugi raz gdy za bycie selekcjonerem wziął się Zbigniew Boniek.
No, ale przecież takie kataklizmy nie zdarzają się – na szczęście – na co dzień. W Rydze na dobrą sprawę nie było komu dobrze sprawdzić siły naszej reprezentacji. Bo kto miał to niby zrobić? Gutkovskis z Termaliki Bruk-Bet Nieciecza, albo Rakels, który był zbyt słaby na grę w Lechu Poznań czy Cracovii? No bądźmy poważni i szanujmy się.
Polacy z najsłabszym rywalem w grupie zaczęli dobrze, od dwóch, szybko i łatwo zdobytych goli Roberta Lewandowskiego. Przy pierwszym błysnął Sebastian Szymański, przy drugim asystą popisał się Kamil Grosicki. Gorzej, że wtedy gdy wydawało się, że za moment zmiażdżymy rywali i bramkarzowi Łotwy – który właśnie obchodził jubileusz 100. występu w reprezentacji – wrzucimy jeszcze ze 3-4 gole, to nasi jakby… „wstrzymali konie”. Oddali inicjatywę rywalom (taki Rugins założył nawet siatę Rybusowi), ale ci byli zbyt słabi, żeby stworzyć realne zagrożenie. Coś tam próbowali, wrzucali piłkę w pole karne na aferę, albo liczyli, że któryś z polskich obrońców „obetnie” się po jakimś rzucie rożnym. Nic takiego nie nastąpiło.
Ale ważniejsza jest odpowiedź na pytanie co się stało biało-czerwonymi, że szybko nasycili się dwoma golami i przestali atakować? Dosyć zastanawiający przestój. Skąd się wziął? Czemu od razu nie rzuciliśmy się na rywali, żeby ich dobić?
Niech się nad tym Jurek Brzęczek głowi, w końcu za to mu płacą.
Czy więc można wyciągnąć jakieś wnioski na tle tak kiepskiego rywala? Jakieś tam można.
Na przykład taki, że Kamilowi Grosickiemu przydałoby się trochę więcej zimnej krwi w sytuacjach podbramkowych, bo przynajmniej dwa gole w Rydze mógł strzelić. Dla Łotyszy był nie do dogonienia, ale dla własnych myśli chyba też nie. Chłopak z takim „gazem” i tak dużym już doświadczeniem, nie powinien tak się podgrzewać, bo skuteczność „Grosika” będzie nam potrzebna w starciu z bardziej wymagającym przeciwnikiem.
Także Maciej Rybus – którego powrót na lewą stronę polskiej defensywy powszechnie przyjęto z entuzjazmem – musi popracować nad koncentracją. Bo fizycznie jest napakowany jak kabanos – bez zarzutu. Ale kilka razy jakby zgubił skupienie, głupio stracił piłkę. I to na pewno jest niepotrzebne, bo teraz – gdy wszystko wróciło z głowy na nogi – nie chcemy eksperymentów z grą zawodnika prawonożnego na lewej stronie obrony. Co ciekawe, Bartosz Bereszyński, który łatał dziurę w tym miejscu reprezentacji z konieczności, tym razem w ogóle nie znalazł uznania w oczach Jerzego Brzęczka. Selekcjoner postawił na prawej obronie na Tomasza Kędziorę. Czyli wszechstronność i uniwersalność zaszkodziła „Beresiowi”.
Kolejna obserwacja po meczu w Rydze jest taka, że Piotrowi Zielińskiemu nadal nic nie przeskoczyło w głowie i przełomu w jego grze nie ma. Można od niego wymagać więcej, szczególnie na tle Łotwy.
Robert Lewandowski strzelił trzy gole i ma ich już w reprezentacji aż 60. Ale „Lewy” po swoim trzecim golu – gdy piłka trafiła do niego trochę przypadkowo po niecelnym uderzeniu „Grosika” (chciał, nie chciał zaliczył drugą asystę) zamiast celebrować i się cieszyć, to miał do kolegów mnóstwo uwag i pretensji. Dzięki niedyskrecji kamery widzieliśmy, że mu się buzia nie zamykała, choć oczywiście gol jest golem, a hat-trick w kadrze (nawet w starciu ze słabeuszami) ma zawsze swoją wagę.
Ale dobrze, że kapitan reprezentacji Polski stawia sprawę jasno. Kiedy to robić, jak nie po zwycięstwach? Bo trzeba powiedzieć szczerze, że choć wygraliśmy w Rydze wyraźnie, to przełomu w stylu gry i w organizacji gry nie było.
Może zatem w niedzielę, przeciwko Macedonii Północnej. Rywal też słaby, choć na pewno nie tak słaby jak Łotwa. Macedończycy zaskoczyli w meczu u siebie Słoweńców. Wygrali 2:1 i być może przyśpieszyli nam awans do Euro 2020, który możemy celebrować już w niedzielę nad Narodowym.
Warto się cieszyć, ale też warto pamiętać, że to nie wielki sukces, a jedynie rozgrzewka i przygrywka do czegoś większego.
Inne artykuły o: Reprezentacja
-
meriva
-
smutas