Marcin BRONISZEWSKI: Wciąż mam nazwisko ojca. Na swoje dopiero pracuję

Autor wpisu: 16 marca 2017 09:50

Mówi o sobie „syn słynnego ojca”. Cóż, na swoje nazwisko – choć znane – tak naprawdę dopiero zaczął pracować. Wszyscy trenerzy, u których był asystentem, nie mogą się go nachwalić i przepowiadają mu świetlaną przyszłość w tej robocie. Na razie jednak ma za sobą dopiero pierwszą wygraną w roli pierwszego szkoleniowca. Marcin Broniszewski w dużej, fajnej i szczerej rozmowie z Futbolfejs.pl. O Wiśle, Pogoni Siedlce, ojcu i przede wszystkim o nim samym.

FUTBOLFEJS.PL: Dużo dostał pan sms-ów i telefonów z gratulacjami po wygranej z Górnikiem?
MARCIN BRONISZEWSKI: Dużo.

Miłe?
Bardzo.

Podbudowuje coś takiego?
Ja jestem realistą. Jasne, że jest miło, kiedy znajomi i przyjaciele reagują w ten sposób na jakiś tam twój sukces, ale niczego to w mojej pracy nie zmienia. Nadal twardo chodzę po ziemi i nie odpływam. Nie ma w ogóle takiej możliwości, bym odpłynął.

Jak to w ogóle z panem było? Był pan skazany na piłkę?
Myślę, że byłem.

Czyli w domu nie mówiło się o niczym innym, tylko o piłce?
Generalnie tak (śmiech). Ale ja tę piłkę traktuję jako swoją życiową frajdę. To moja pasja i wielka przyjemność. Od dziecka tułałem się tylko po zgrupowaniach. Jak ojciec pracował z reprezentacją, to już jako pięcioletni bąk wszędzie z nim jeździłem. I choć nigdy nie byłem zawodowym piłkarzem, to klimatem związanym z drużyną nasiąkałem od dziecka, bo uczestniczyłem w tym non stop. Widziałem na żywo naprawdę super piłkarzy. Łapiński, Kłak, Gęsior, Primel, Kołaczyk, potem Żewłakow jeden, Żewłakow drugi, Tarachulski… Mógłbym wymieniać całą armię ludzi.

Dziś tata dzwoni i poucza: ten się nie nadaje, złe ustawienie, trzeba było zagrać inaczej, za późno zmiany i tak dalej? Wtrąca się?
Nie. W ogóle. W zasadzie to nigdy nie ingerował. Zawsze podchodził do mojej pracy na zasadzie: „Twój wybór, twoja decyzja, masz tak, jak zrobiłeś. Jesteś dorosły, nie potrzebujesz podpowiadaczy”.

Różnie starsi, szczególnie ojcowie, reagują na pracę synów, szczególnie jeśli jest to praca, którą sami wykonywali z sukcesami.
Ale „Bronek” taki nie jest. Akceptował każdą moją decyzję. Nie przeszkadzał, motywował. „Będą trudności, nie będzie łatwo” – mówił. „Pamiętasz, jakie ja miałem?” „No pewnie, że pamiętam” – odpowiadałem. Z pełną świadomością się w to pakowałem. I wiem, z czym to się wiąże. Nie ma dnia, bym nie był łączony z ojcem. Wciąż mam nazwisko ojca, na swoje dopiero pracuję. Doskonale zdaję sobie z tego sprawę. I o tym też mi mówił: „Pamiętaj, zawsze będziesz miał…” No wiem, tato. Pamiętam. Ale chcę to robić. I nieważne, w którą stronę to wszystko pójdzie, to zawsze będzie „ojciec to, ojciec tamto”. Wiem, pogodziłem się z tym.

Był czas, kiedy to nazwisko pomagało?
Pewnie. Już na samym początku, gdy zostawałem asystentem w Mazowieckim Związku Piłki Nożnej u trenera Zygmunta Ocimka. Jako młody trener, który dopiero rok pracował z młodzieżą, byłem polecony przez prezesa Mazura Karczew Jerzego Żelazko. Zygmunt w tym mazowieckim związku tylko dlatego mnie przyjął, że miałem nazwisko, które w tej branży się kojarzyło. „Bronka syn? No to dawaj go, pewnie się nada”. I to było ułatwienie, bo prawdopodobnie gdybym się nazywał inaczej, byłoby: „Niech przyjedzie, zobaczymy, co potrafi, zastanowimy się…”. W tym konkretnym momencie na nazwisko Broniszewski drzwi natychmiast się otwierały.

A później?
Powiem tak: mam świadomość, że to nazwisko raz będzie pomagać, innym razem przeszkadzać. Skoro jednak zdecydowałem się na ten zawód, to muszę brać go z całym dobrodziejstwem inwentarza. Innego wyjścia nie ma.

Tata tatą, ale ma pan za sobą również porządną szkołę u boku nie byle jakich trenerów – u Smudy, Moskala, Pawłowskiego, Wdowczyka…
Marka Bajora… Tak. I zawsze o każdym z nich powiem: „Moi fantastyczni nauczyciele”. Wynik nie miał żadnego znaczenia. Każdego dnia czerpałem od nich pełnymi garściami. To było to ogromne szczęście, jakie mnie spotkało, że mogłem przypatrywać się i uczyć od tak świetnych szkoleniowców. Mówię to szczerze, mimo tego, że mam ojca trenera i funkcjonowałem w sporcie zawodowym od dziecka. Nauka u boku tych ludzi to mój życiowy fart.

To jak to było z tym zastąpieniem Moskala w Wiśle?
To był najtrudniejszy moment w moim życiu.

Pytam nie od strony wyników, bo te wiemy, jakie były, ale od strony takiej ludzkiej lojalności. Była taka myśl, że cholera, nie wypada tego zrobić?
Raz jeszcze powiem: to były najtrudniejsze chwile w moim życiu. Właśnie ze względu na tę lojalność, na to, jak się z Kaziem zżyliśmy.

Rozmawiałem z Moskalem kilka tygodni po tamtej dymisji, gdy Wisła już pod pana wodzą przegrała tych kilka spotkań, i mówił mi coś takiego: „Boli mnie, gdy widzę, co się dzieje z tą drużyną”, ale nie dało się odczuć, by miał do pana jakieś pretensje. Panu też chyba nigdy nie dał tego odczuć, prawda?
Nigdy. Z Kaziem to jest tak, że wszyscy mówią o nim: fajny człowiek, dobry trener. Nie, nie, nie. Kaziu to przede wszystkim ZAJEBISTY trener. I bardzo dobry człowiek. Najpierw to jest super szkoleniowiec – wiedza ogromna, podejście do zawodników znakomite. Moment, kiedy Kazia wyrzucili, był straszny. Zresztą jak Franka zwalniali, było podobnie. Kurde, to nie jest takie proste. Chciałbym, żeby to było prostsze. Ale nie jest. Chciałbym, żeby było tak, że gdy wyrzucają pierwszego trenera, to jako asystent odchodzę z nim. Ale to nie zawsze tak działa. Istnieje płaszczyzna, na którą człowiek nie ma wpływu. A wracając jeszcze do Kazia, jesteśmy bardzo dobrymi kumplami.

Słyszałem, że z innym kumplem, Arturem Derbinem, siedzicie w jednej ławce.
Ha, ha. No tak. Robimy wspólnie kurs UEFA Pro i na wykładach rzeczywiście siedzimy obok siebie.

Czyli nie kłamał?
Nie, to absolutna prawda (ze śmiechem).

To pewnie nasłuchał się już pan od niego o tej pierwszej lidze – jaka to ona świetna i niewdzięczna zarazem, jaka trudna i atrakcyjna i tak dalej. Rzuca poradami?
Sporo wymieniamy poglądów, ale raczej nie na zasadzie porad i nie tylko z Arturem, bo nas na tym kursie jest więcej szkoleniowców związanych z pierwszą ligą. Artur wiadomo, z racji pracy w ubiegłym sezonie w Zagłębiu Sosnowiec, ma swoje spostrzeżenia, obserwacje, którymi chętnie się dzieli, i na pewno więcej ma o tej lidze do powiedzenia niż ja. A ja już tak mam, że staram się korzystać ze wszystkich wskazówek, również jego.

Panuje takie przekonanie, szczególnie wśród młodszych trenerów, że tej naszej pierwszej ligi trzeba się nauczyć, że bez tego nie ma szans, by dobrze w niej funkcjonować. Na przykład Zbigniew Smółka mówi, że wciąż się jej uczy. A pan?
Ja też, tym bardziej przecież, że dużo krócej pracuję na tym szczeblu od Zbyszka. Zresztą uważam, że każdy trener, jeśli chce być dobrym trenerem, to uczyć się musi non stop, każdego dnia. Dotyczy to nie tylko pierwszej ligi, ale każdej. I proszę mi wierzyć, że to nie jest tylko pusty slogan na potrzeby propagandy czy PR-u.

Dużo się ta liga różni od ekstraklasy? Wszyscy mówią, że z jednej strony jest ona niezwykle atrakcyjna, z drugiej cholernie trudna i niewdzięczna, szczególnie dla trenerów.
Coś w tym jest. Na pewno nie jest łatwa, na co ma wpływ wiele czynników. Z fizycznego punktu widzenia jest bardzo podobna do ekstraklasy, wiele się od niej nie różni. I tu, i tu trzeba ostro zasuwać, walczyć, biegać – bez tego nie ma mowy o punktach. Natomiast jeśli chodzi o umiejętności techniczne i taktyczne, to niewielka różnica, ale jednak jest, u zawodników w ekstraklasie. Oczywiście na plus. De facto jakiegoś gigantycznego przeskoku nie odczułem do tej pory i przypuszczam, że już nie odczuję, bo go po prostu nie ma. Natomiast jest zauważalna różnica w sposobie rozwiązywania niektórych sytuacji boiskowych.

A jak jest z presją?
Dla mnie jest taka sama. Być może wynika to stąd, że wszędzie, gdzie pracuję, daję z siebie maksa, pracuję na swoje nazwisko, na siebie – bez względu na to, który to szczebel rozgrywek. Taki już jestem.

Wielu szkoleniowców podkreśla, że im niżej, tym trudniej. Czyli wynika z tego, że najmniejsza presja i najłatwiej jest w ekstraklasie.
To przekonanie bierze się pewnie stąd, że ciężar pracy, nie tyle odpowiedzialności, ile właśnie pracy i organizacji z nią związanej, w ekstraklasie rozkłada się na dużo więcej osób niż w niższych ligach. W ekstraklasie jest sztab ludzi, każdy za coś innego odpowiada, trener musi tylko to odpowiednio zsynchronizować. Niżej robi się już trudniej. Tu trzeba się wykazać większym talentem organizacyjnym, logistycznym, żeby dobrze pokierować ludźmi, których się ma do pomocy. No i trochę więcej trzeba wziąć na siebie. Mniejsze budżety to i mniejsze sztaby szkoleniowe – prosta zależność.

A jak to jest z Pogonią? Musiał się jej pan nauczyć, czy to ona musiała nauczyć się pana?
Chyba uczymy się siebie nawzajem. Choć nie da się ukryć, że ta drużyna w jakiś ustalony sposób już funkcjonowała. To ja do niej doszedłem i to na mnie spoczywa odpowiedzialność, by jak najszybciej nauczyć się tego, co dzieje się w szatni, tego, w jaki sposób drużyna gra, jaki ma potencjał, zwrócić uwagę na aspekty, które da się rozwinąć.

To duży kłopot, gdy przejmuje się zespół w trakcie rozgrywek? Panu znów trafia się coś takiego – co prawda w innych okolicznościach niż rok temu w Wiśle, niemniej znów wchodzi pan do zespołu, który przed chwilą prowadził ktoś inny.
Nie powiedziałby, że to kłopot. Niedobrze by było, gdybym traktował to właśnie jako problem. Bardziej jako wyzwanie, konkretną sytuację, w której jak najszybciej trzeba się odnaleźć. Okoliczności faktycznie nie są proste. Trzeba wejść w środowisko i szybko zacząć w nim funkcjonować. Bo przecież w Pogoni ten mechanizm cały czas działał. Zupełnie inna jest sytuacja, gdy trener przejmuje drużynę, bo jego poprzednika zwolniono za słabe wyniki, bo drużyna potrzebowała nowego bodźca. W Pogoni to nie miało miejsca. Sytuacja była inna – tu trener Banasik odszedł, bo skorzystał z innej oferty, a przecież drużyna pod jego wodzą radziła sobie całkiem dobrze.

Czyli co – pierwsza myśl to była „przede wszystkim nie spieprzyć”?
Nie, bo to byłoby myślenie negatywne. Wolę myślenie pozytywnie.

Czyli?
Żeby jeszcze poprawić. Ponaciskać takie guziki, które spowodują rozwój, które pozwolą zrobić drużynie kolejny krok naprzód. Nie popsuć to byłby negatywny przekaz. Dodać coś od siebie – to jest już ten pozytywny.

To ciekawe, bo Dariusz Banasik tuż po tym, jak przyjął propozycję z Zagłębia, powiedział mi, że z Pogoni wycisnął już wszystko jak z cytryny, że więcej nie byłby w stanie. A pan jednak próbuje cisnąć?
Oczywiście.

I co, leci coś?
Absolutnie tak. Wszystko tkwi w głowach, w umysłach piłkarzy. To tu jest obszar, w którym można zrobić najwięcej, tu każdy ma pole do popisu. Bo to, że ci zawodnicy umiejętności piłkarskie mają, to ja wiem. I oni też o tym wiedzą, zresztą udowodnili to sobie w rundzie jesiennej. Na tym poziomie grają, radzą sobie, w związku z czym ktoś ich pozytywnie ocenił. Ale to nie znaczy, że nie mogą się jeszcze rozwijać. Mogą. Tylko muszą mieć tego świadomość i muszą tego chcieć.

Trafia pan z tym przesłaniem do piłkarzy?
Mam wrażenie, że pod tym względem wszystko jest w porządku. Nie odbieram żadnych negatywnych sygnałów.

Nie dali panu odczuć, że jest pan kimś obcym? W końcu mogli poczuć się porzuceni – mieli trenera, z którym osiągnęli fajny wynik, z którym świetnie się dogadywali i który nagle ich zostawia, bo dostał ofertę lepszej pracy, a w jego miejsce przychodzi – przepraszam za wyrażenie – młokos bez żadnego doświadczenia na tym szczeblu.
Wiem, o co chodzi. Zgadza się, mogli tak to odebrać i miałem tego świadomość. Dlatego to ja musiałem bardzo dużo zrobić, by bezboleśnie wejść do tego zespołu i przekonać wszystkich, że mogę być wartościową jego częścią. A wracając do pytania – ani razu nikt nie dał mi odczuć, że jestem kimś obcym, kimś, kto tu nie będzie pasował.

Pierwsza myśl po porażce z Sandecją?
Głowa do góry i broń Boże nie wolno się nikomu poddawać. Od razu powiedziałem to chłopakom, powiedziałem to także oficjalnie na konferencji.

Na tej konferencji to miał pan minę, jakby pana właśnie Hiob odwiedził.
Złudzenie. Ja nie jestem człowiekiem, który popada ze skrajności w skrajność. Nie rozpamiętuję tego, tylko natychmiast staram się szukać przyczyn tego, dlaczego tak się stało. Porażka jest wkalkulowana w sport. Jeśli ktoś ma zamiar zwiesić głowę po porażce, nawet takiej – bo my zostaliśmy tam zbici i ja tego nie kryję, piłkarze zresztą też doskonale o tym wiedzą – to sport nie jest dla niego. Jeśli tobie, jako zawodowemu sportowcowi, przez głowę ma przejść taka myśl, że ty po porażce spuścisz wzrok i będziesz patrzył w ziemię, to nie bierz w tym udziału. Nie baw się w sport, idź robić coś innego. Na tym polega cała istota. Przegrałem? Muszę szybko znaleźć przyczyny porażki i odpowiedzieć sobie, jaki jestem naprawdę. I ta sama zasada powinna obowiązywać w drugą stronę – po żadnym zwycięstwie nie popadaj w hurraoptymizm.

Robił pan coś specjalnego z drużyną w tygodniu między meczami z Sandecją i Górnikiem?
Nie. Konsekwentnie to, co do tej pory. Niczego nie zmienialiśmy. Powiedziałem chłopakom, że nadal mam do nich ogromne zaufanie. Skoro w okresie przygotowawczym to wszystko zaczęło funkcjonować na odpowiednim poziomie, tak jak sobie zakładaliśmy, to trudno zakładać, że nagle się załamie. Jeden nieudany mecz nie może nam przecież wszystkiego przekreślić i spowodować, że teraz postawimy drużynę na głowie.

Marcinowi Burkhardtowi nadal się chce? Mówił mi jesienią, że w tym sezonie robi wślizgi za trzech, jeździ na tyłku, kiedy trzeba i ostro zasuwa.
Dziś na treningu też jeździł. I w meczu z Górnikiem też. Marcin nie tylko sam od siebie dużo oczekuje i wymaga, ale też pokazuje kolegom, że nie jest tylko panem, który na boisko wybiega w lakierkach i cylindrze i mówi: „Dajcie mi piłkę, ja tu ładnie rozegram”, ale potrafi się też zaznaczyć w grze defensywnej. I kolegom, z którymi fajnie funkcjonuje nie tylko w sferze sportowej, po prostu pomóc. Przecież to nie jest wstyd, kiedy pokażę wszystkim, że ja też ostro walczę.

Rafał Misztal gratulował bratu zdobycia bramki w meczu Znicza z Chojniczanką?
Pewnie tak. Śmiejemy się w szatni, że teraz czas na niego, że on powinien coś strzelić, w końcu nie może być gorszy od brata. Kontuzja wyleczona, w meczu z Górnikiem już bronił, więc teraz czekamy na gola.

Potrzebny był zimą ten cały casting? Aż tylu zmian ten zespół wymagał?
To jest tak, że okres przygotowawczy to jeden wielki biznes – nie ma co tego ukrywać. Jak tylko się zaczyna, to menedżerowie, różne agencje i tak dalej próbują na maksa wykorzystać go dla siebie. No i tak to funkcjonuje. Na dziś Pogoń nie ma działu skautingu, dlatego zawodników musimy szukać właśnie w taki sposób. Dostajemy informację od menedżera, dostajemy CV plus materiał wideo, oglądamy i zapraszamy na testy. Starałem się tak to wszystko prowadzić, by w jednym czasie tych testowanych zawodników za dużo nie było, bo nie byłbym w stanie każdemu dobrze się przyjrzeć i uczciwie go ocenić. Szukaliśmy głównie młodzieżowca, bo odszedł Makowski, i napastnika.

Z Makowskim zdążył pan jeszcze porozmawiać?
On pożegnał się z chłopakami po ostatnim meczu jesieni. Natomiast rozmawiałem z nim, jak graliśmy tutaj sparing z drugą drużyną Legii. Powiedział, że chce spróbować w Legii. Dobra, ma prawo, ja to respektuję. Młody człowiek, chce podjąć wyzwanie – nie mam z tym problemu.

Tyle że wiadomo, że w tej Legii to on na razie może sobie co najwyżej popatrzeć na grę pierwszego zespołu.
Ale czymś się przy podejmowaniu takiej decyzji kierował. Ma ludzi, którzy z nim współpracują, troszczą się o rozwój jego kariery, i ma prawo im ufać. A wracając do wzmocnień, to staraliśmy się poruszać w obszarze tych naszych priorytetów, choć zdarzały się takie momenty, że ktoś mówił, iż podsyła nam bocznego obrońcę, a po przyjeździe rozmawiamy z chłopakiem i okazuje się, że to boczny pomocnik. Cóż, nie w porządku byłoby go od razu odesłać, więc skoro już przyjechał, no to mówiliśmy, by został, potrenował z nami i pokazał, co potrafi.

A co z tymi trzema Kolumbijczykami? Żaden się nie nadawał?
Nadawał się tylko środkowy pomocnik, ale środkowych pomocników już mieliśmy. Zresztą on przyjechał w zastępstwie, bo miało przyjechać trzech napastników, a przyjechało dwóch, bo ten trzeci miał jakiś problem. No i za tego trzeciego stawił się właśnie ten środkowy pomocnik. Przyjechał, bo miał już wykupione bilety. I wypadł najlepiej z całej trójki. Dobry, lewonożny piłkarz. Rozmawialiśmy z Manuelem Arboledą, który ich tu przywiózł i który roztoczył tu nad nimi opiekę, ostatecznie jednak nie nawiązaliśmy współpracy. Co nie oznacza, że w przyszłości nie będziemy współpracować. Jesteśmy otwarci. Przecież może się trafić jakaś perełka z tamtych stron.

Jedną perełkę już podobno macie. W dodatku to kulturalny człowiek, bo przed chwilą podszedł do mnie, podał rękę, elegancko się przywitał.
Eusebio Bancessi?

Tak. Z Sandecją jeszcze nie zagrał, ale już z Górnikiem pojawił się na boisku.
Zgadza się. Zaczyna wchodzić na taki poziom, że za chwilę będzie tej drużynie bardzo pomagał. Świetny chłopak. Nie tylko pod względem czysto sportowym. Grzeczny, kulturalny, uczy się polskiego – sam z siebie, bez żadnych nacisków. Oby tak dalej.

Zakładaliście sobie jakiś cel na tę rundę, czy na zasadzie „gramy, jak najlepiej się da, i zobaczymy, co z tego nam wyjdzie”?
Pierwsza rzecz, o której już tu głośno mówiłem, to taka, że nie mamy jeszcze takiej liczby punktów, która gwarantowałaby nam utrzymanie.

Nie chce pan chyba powiedzieć, że przyszedł do Pogoni, by bronić ją przed spadkiem?
Nie, nie. Chodzi mi o to, że w pierwszej kolejności trzeba po prostu zrealizować ten cel, zatroszczyć się o to, by jak najszybciej być pewnym utrzymania.

To ile jeszcze punktów wam potrzeba?
Nie wiem, nigdy się w to nie bawiłem i nie będę się w to bawił.

A większość się bawi. Przeliczają i rzucają liczbami. Kogo zapytam, to temu tyle brakuje, tamtemu tyle i tak dalej.
Moi asystenci też próbują. Natychmiast im mówię: „Nie mówcie przy mnie w ten sposób”. Nie chcę słyszeć, że z tymi możemy wygrać, a z tymi nie musimy. Nienawidzę tego. To jest sport, to ma być konfrontacja, a nie kalkulacja i spekulacja. Coś takiego w ogóle dla mnie nie istnieje. Jest konkretny rywal i myślimy tylko o nim.

To teraz jedziecie do Kluczborka i tak sobie myślę, że ten Kluczbork kiedyś w końcu musi wygrać…
Wiem o tym. I chłopaki też wiedzą, jakie mam do tego podejście. Jeśli mi tylko któryś myśli, że tam się przed nami położą, to jest w olbrzymim błędzie i lepiej niech mi o tym natychmiast powie. Na pewno na ten mecz z nami nie pojedzie.

Rozmawiał Krzysztof Budka

Inne artykuły o: Fejs 2 fejs | I Liga | Pogoń Siedlce

Wszystkie teksty, zdjęcia, grafiki i inne dane znajdujące się w serwisie Futbolfejs.pl chronione są prawami autorskimi.

Użycie skopiowanych lub pobranych materiałów bez pisemnej zgody Autora jest zabronione.

Serwis przeznaczony dla odbiorców posługujących się językiem polskim, ale mieszkających w krajach, gdzie zakłady bukmacherskie są legalne.

Projekt i realizacja Konrad Siuda & Stukot Pikseli