Tadeusz Pawłowski: Cieszę się każdą chwilą z moim synem
Autor wpisu: Marcin Kalita 16 października 2015 13:42
Tadeusz Pawłowski, trener Śląska Wrocław, to jedna z najszerzej uśmiechniętych postaci polskiej ekstraklasy. Potrafi zarażać innych optymizmem, mimo tragicznych zdarzeń, jakich doświadczył niedawno w życiu swej rodziny. Zgodził się porozmawiać z Futbolfejs.pl o tym, jak można cieszyć się każdym dniem spędzonym z ciężko chorym synem, ale także o Austrii, która stała się jego drugim domem, i co szkolenie młodzieży ma do cytatu zapamiętanego z biografii Aleksa Fergusona.
FUTBOLFEJS.PL: – Masz za sobą tak niebywale trudne wydarzenia życiowe. Śmierć jednego syna, potem ciężka choroba drugiego. A z twojej twarzy uśmiech w ogóle nie schodzi. Dajesz ludziom dobrą energię. Jak ci się to udaje?
TADEUSZ PAWŁOWSKI: – Od małego byłem optymistą. I to znanym z tego, że często się uśmiecham. To się nie zmieniło. Nie uciekam od uśmiechu, od żartów. Ale co tu ukrywać, zdarzają się dni nostalgii, refleksji nad tym wszystkim, czego doświadczyłem. Pomaga mi normalna praca. Przez dużą część dnia jestem w klubie, trenujemy, przygotowujemy się do meczów, rozgrywamy je. Wygrywamy, remisujemy…
– No, bywa, że przegrywacie.
– … ale jako urodzony optymista ten wariant, na potrzeby naszej rozmowy pomijam (tu Tadeusz Pawłowski uśmiecha się od ucha do ucha – przyp. red.). Sport to lekarstwo, ale także ważne jest to, że mam bardzo wielu przyjaciół. I w Polsce, i w Austrii. Na co dzień wspiera mnie rodzina. Mój syn Piotrek już teraz na stałe zamieszkał z nami we Wrocławiu. Na Facebooku opublikowałem pierwsze nasze zdjęcie właśnie z Wrocławia, co spowodowało bardzo duży odzew, wiele życzeń, pozdrowień. To było bardzo miłe. Cieszę się, że ludzie interesują się historią mojego syna. Ale także i moją sportową. Proszę mi wierzyć, że wszyscy moi znajomi z Austrii na bieżąco śledzą grę Śląska. Wielu przyjeżdża specjalnie na nasze mecze.
– To, że zdecydowaliście się z żoną sprowadzić syna do Wrocławia, związane jest z twoją pracą.
– Tak. Mnie jest łatwiej być we Wrocławiu, kupiłem więc mieszkanie, gdzie są warunki do tego, by mieć przystań na stałe. Ok – rozmawiamy o sytuacji niepewnej. Chciałbym pracować w Śląsku jak najdłużej, bez dwóch zdań. Ale też zdaję sobie sprawę, że zawód trenera, to zawód, w którym trzeba się liczyć z różnymi rozwiązaniami. Jestem trenerem od 1987 roku i mam za sobą 10 klubów.
– Jak sam powiedziałeś, wiele osób interesuje historia twojego syna. Przede wszystkim – na co jest szansa?
– Trudno wyrokować. Przy sprawach neurologicznych każdy lekarz mówi, że trzeba dużo cierpliwości i pracy. Piotrek w tej chwili jest drugi tydzień we Wrocławiu. Najważniejsze, żeby on się tu poczuł bezpiecznie. Jest tato, jest mama, jest pielęgniarka. To najważniejsze. Ja podchodzę do tego tak: Piotrek jest bardzo ciężko chory, przeszedł około 14 operacji. Głowy, serca…
– Wyjaśnijmy tym, którzy nie znają sprawy: zaczęło się od wylewu, ale też kłopotów z zastawką.
– Tak. Ale punktem, który doprowadził do obecnego stanu, było pęknięcie tętniaka w mózgu. Nastąpił szeroki wylew. A wracając do poprzedniej myśli: dziś, w chwilach refleksji, dziękuję Bogu i lekarzom, że Piotrek żyje. Bo, gdy pierwszy raz zobaczyłem go w szpitalu po wylewie, lekarze nie dawali mu najmniejszych szans. Potem, przez około dwa i pół roku, była codzienna walka o to tlące się życie. Był nieprzytomny, na intensywnej terapii… Codziennie jeździliśmy z żoną na zmianę do Innsbrucku… W ciągu dnia można było trzykrotnie wejść na salę intensywnej terapii, gdzie leżał. I za każdym razem, gdy tam się wchodziło, człowiek się martwił, czy jeszcze żyje…
– A on dzięki wszystkim waszym i lekarzy staraniom przeżył.
– Tak. Był na dwóch długich rehabilitacjach. W Austrii i Szwajcarii. Dziś doszliśmy do tego, że już nie trzęsiemy się o przeżycie, tylko bardziej zastanawiamy się, jak go usprawnić. Jest jeszcze dużo do zrobienia, bo lewa strona ciała jest sparaliżowana. Jest odżywiany przez sondę i jeszcze nie mówi. Czyli mamy jeszcze przed sobą bardzo długą drogę. Ale są ewidentne postępy. Piotrek jest coraz bardziej kontaktowy.
– Codziennie ćwiczycie? Przydaje się tata-trener?
– O tak. Właśnie w ostatnich dniach bawiliśmy się piłką do siatkówki. Tą niesparaliżowaną stroną wyrzucaną piłkę ścinał jak reprezentant Polski! Idziemy do przodu. Czekam na ten moment, gdy zacznie mówić i samodzielnie jeść. To będzie wielki sukces całej naszej rodziny.
– Ile lat ma twój syn?
– Rocznik 1977. Marzec. 38 lat.
– Trudno rozmawiać o takich sprawach. Nie byłoby nic dziwnego, gdybyś miał chwile wątpliwości. Chęci rzucenia wszystkiego do kąta.
– Nie. Może na początku. W pierwszym tygodniu, gdy to się stało, zacząłem myśleć… No, zacząłem myśleć o organizacji pogrzebu… Ale dziś nie. Dziś to jest walka! Walka o to, by było lepiej z dnia na dzień. I cieszy mnie każdy jego postęp. Mogę powiedzieć tak: każdy jego mały postęp jest naszym wielkim sukcesem. Z każdym dniem coś więcej umie, coś więcej rozumie. To wszystko jest jedną wielką radością. Ja się już w tej chwili w ogóle nie martwię tym, co jest! Uczucie, że ktoś mnie czymś pokarał, że coś się stało, co nie powinno się stać, jest mi obce. Cieszę się każdą chwilą z synem.
– Futbol ci pomagał, gdy było najtrudniej?
– Cały czas trenowałem, pracowałem. Nikt nie oczekiwał ode mnie normalnego zaangażowania. Ale ja sam chciałem. To było czasami wycieńczające fizycznie – choćby jeżdżenie nieustanne do Innsbrucku, gdzie leżał Piotrek. W tak ekstremalnych, osobistych sytuacjach możliwe są dwie reakcje: albo wszyscy są źli i sytuacja beznadziejna, albo starać się walczyć o każdy kolejny krok. Pamiętam moje kolejne rozmowy z Piotrkiem, kiedy leżał nieprzytomny. Że ma zagrać następny mecz, że ma być silny. Nie wiedziałem, na ile to do niego dociera, ale starałem się jak najwięcej do niego mówić. Że czeka na niego piłka (syn trenera Pawłowskiego także był piłkarzem, swego czasu grał nawet w austriackiej młodzieżówce – przyp. red.), ale też, że jest potrzebny mi, nam do życia. Dlatego obecny jego stan uważam za sukces i robię wszystko, żeby były następne kroki.
– Ile to było czasu po śmierci twojego starszego syna (zmarł na skutek choroby nowotworowej – przyp. red.)?
– Paweł zmarł 2010 w grudniu, a rok i dwa miesiące później zdarzyła się historia drugiego syna.
– Mimo, że spotkały cię tam takie tragedie, bardzo często wspominasz Austrię. Z miłością, można powiedzieć.
– Spędziłem tam mnóstwo czasu. Wyjechałem jeszcze jako piłkarz w latach 80. Zacząłem przygodę z tamtejszym futbolem w Admirze Wacker, na obrzeżach Wiednia. Potem z Bregenz grałem w ekstraklasie i na jej zapleczu. Cały czas zresztą mam mieszkanie w Bregenz. Teraz stoi puste… A to piękny rejon. Miejsce gdzie kończą się Alpy całując Jezioro Bodeńskie. Można chodzić po górach, można pływać łódką po jeziorze, można jeździć po fantastycznych drogach rowerowych łączących Austrię ze Szwajcarią. Więc chyba nic dziwnego, że ten mój sentyment do tych miejsc jest ogromny. Miejsce to jedno, a drugie, że na swej drodze napotkałem naprawdę wielu fantastycznych ludzi. A jeszcze skorzystałem na tym, że to miejsce, w które przyjeżdżają na obozy najlepsze europejskie zespoły. Mogłem dokształcać się podglądając reprezentację Hiszpanii, Liverpool, Borussię Dortmund, otworem stał dla mnie zawsze ośrodek treningowy Bayernu Monachium. A wszystko to rzut kamieniem od domu!
– Czy to sprawiło, że wskoczyłeś na wyższy poziom trenerski. Jak się spojrzy na twoją historię trenerską, długo prowadziłeś kluby niewielkie, często poza ekstraklasą. Teraz wróciłeś do Polski, wziąłeś Śląsk, zrobiłeś z nim świetny wynik. Taki skok z może odrobinę zapomnianej półki wprost do elity polskich szkoleniowców.
– Bo cały czas konsekwentnie się dokształcałem. Jako chyba jeden z nielicznych w Polsce mam najwyższą trenerską licencję UEFA Pro. A bardzo mocno pracowałem też nad przygotowaniem do pracy z młodzieżą. I też uzyskałem licencję UEFA Youth. Oczywiste, że wyjeżdżając z Polski w 1981 roku i pozostając potem poza obiegiem kilkanaście lat, nie jest łatwo wskoczyć do tej polskiej karuzeli. Dlatego początkowo łapałem okazje w mniejszych klubach, gdzie mogłem się tą piłką bawić. W Austrii pracowałem z młodzieżą siedem lat, wielu moich wychowanków przebija się dziś do klubów niemieckiej Bundesligi, jeden wylądował niedawno w Aston Villi. Zresztą mam się też czym pochwalić i w piłce seniorskiej. Podłożyłem podwaliny pod dwa kluby pierwszoligowe. RSC Altach, który ostatnio doszedł nawet do Ligi Europy. I Schwarz Weiss Bregenz, który swego czasu też doszedł do ekstraklasy. Z klubem trzecioligowym Feldkirch grałem w półfinale Pucharu Austrii.
– Dla nas wciąż Austria, pomijając poziom sportowy – bo tu czasami mamy się za lepszych – jest wzorem organizacji. Podobnie Szwajcaria, oczywiście Niemcy. Nie musimy się już wstydzić sposobu prowadzenia ligi?
– Jeśli mówimy o piłce seniorów – nie. A nawet mogę powiedzieć, że polska liga, jej oprawa i stadiony są lepsze. Austria to bardzo mały kraj, gdzie na pierwszym miejscu są sporty zimowe i ekstraklasy piłkarskiej nie da się sprzedać mediom tak skutecznie jak u nas. Według mnie różnica to wciąż szkolenie młodych. Austria to kosmos. Eliminacje EURO bez porażki, wywindowanie się z 90. na 11. miejsce w rankingu FIFA, to efekt doskonałej, podkreślam – doskonałej pracy z młodzieżą, no i tak zwanej bazy, czyli zaplecza, gdzie ta praca może się odbywać. Trzeba pamiętać, że szkolenie młodego piłkarza trwa około 10 lat. W Austrii wszystkie grupy wiekowe mają doskonałe warunki do rozwoju. A my właśnie z powodu braku dobrych rozwiązań mamy taki problem z selekcją do reprezentacji. Nie ma fali młodych. Mamy wiele talentów, ale nie potrafimy im zapewnić warunków rozwoju. Martwi mnie też, że piłka nożna staje się coraz bardziej komercyjna. W tym sensie, że dzieci bogatych rodziców mają łatwiej. Większość małych akademii przyjmuje dzieci za odpłatnością i tu jest problem. Trzeba pomóc dzieciom z biedniejszych rodzin, żeby miały dostęp do boiska, do butów, do sprzętu, trenerów.
– Faktycznie. Powstaje teraz sporo szkółek, ale głównie są to inicjatywy prywatne. Wymagają opłat, na które nie wszystkich stać.
– Nie da się ukryć, że dzieci rodziców podjeżdżających mercedesami mają łatwiej. Żeby było jasne – nie krytykuję tego, że one mają łatwo, absolutnie nie. Po prostu martwi mnie, że dzieci tych, których nie stać, mają tak ciężko – też w przedarciu się do wyczynowego futbolu. Bardzo mi utkwił w pamięci fragment z książki Fergusona. On bardzo lubił chodzić po ulicach Manchesteru i wybierać do futbolu dzieci z rodzin robotniczych. Bo one miały to, o co trudniej dzieciom z rodzin ludzi zamożnych. W tych zamożniejszych jak nie piłka, to będzie tenis, jak nie tenis, to golf i tak dalej. Chłopak z biednego domu ma to w sobie, że słońce, śnieg czy deszcz idzie na podwórko i gra w piłkę. Choć hasło „podwórka” jest oczywiście symboliczne.
– No tak, najbliższe podwórka w Brazylii…
– Dokładnie.
Rozmawiał: Marcin KALITA
Inne artykuły o: Ekstraklasa | Fejs 2 fejs | Hit | Polecane | Śląsk Wrocław