Ryota Morioka – jak wrocławski Tsubasa narodził się na nowo

Autor wpisu: 25 kwietnia 2016 13:35

Ryota Morioka ściągany zimą z Japonii przez wrocławski Śląsk mógł być albo wielką pomyłką, albo perełką. Ni z tego, ni z owego okazał się po trochu i jednym, i drugim. Przy Romualdzie Szukiełowiczu gasł, perłę oszlifował Mariusz Rumak. Dziś Morioka asystuje, strzela i zbiera pochwały. Pytanie, dlaczego dostał szansę w reprezentacji Japonii, przestaje być śmieszne.

– Podoba się to, że on w każdej akcji ofensywnej jest w okolicach „16”. Umie sobie zająć pozycję i jest bardzo łakomy na piłki, także te przypadkowe albo odbite przez rywali. Wpada z nimi w pole karne, oddaje strzały. To cecha typowej dziesiątki, która nie tylko chce być pod grą, ale także uderzać na bramkę i zdobywać gole. Ma świetnie ułożoną nogę. Każdy jego strzał z kilkunastu metrów sprawia bramkarzowi dużo kłopotów – charakteryzuje grę Morioki Grzegorz Mielcarski. Kto, jak kto, ale były napastnik reprezentacji Polski i FC Porto na tym, co bramkarzom sprawia mnóstwo kłopotów, zna się jak mało kto.
Dziś ten „nowonarodzony” Morioka imponuje. W ostatnich czterech meczach Śląska miał udział w sześciu z dziewięciu goli strzelonych przez drużynę. Sam wbił cztery – w tym dające wygrane z Lechem, Cracovią i Podbeskidziem, dwa dołożył Bence Mervo, dobijając piłki „wypluwane” przez bramkarzy po uderzeniach Japończyka.

Szalony ruch miłego Japończyka
Ale tak pięknie jest dopiero teraz. Jeszcze niedwno, z miesiąc temu, Morioka cierpiał. Na boisku, na ławce. To, że będzie maskotką Śląska, stało się oczywiste bardzo szybko. Transfer z egzotycznego kraju, rozpromieniona twarz, kilka efektownych sztuczek czy to na pierwszych treningach, czy to w pierwszych sparingach, w których – jak wiemy – nie wszyscy polscy ligowcy przykładają się do roboty. Morioka na ich tle błysnął i zyskał przydomek „Tsubasa”, od bohatera japońskiej kreskówki o chłopaku grającym w futbol, popularnej w latach 80. „Bardzo mnie to cieszy. To prawdziwy powód do dumy! Od pierwszego dnia ludzie pytają mnie o autograf czy wspólne zdjęcie, ale jestem do tego przyzwyczajony. W Kobe wyglądało podobnie” – mówił dla klubowej strony Śląska Wrocław.
Tak wyglądał oryginalny Tsubasa na japońskiej kreskówce:

Mówił zresztą po japońsku, bo z innymi językami niespecjalnie sobie radził, a po polsku w miarę szybko nauczył się tylko „cześć”, „dzień dobry”, „dobranoc” i „dziękuję”.
Gdyby się nad tym porządnie zastanowić, zdecydował się na ruch szalony. Bez znajomości języka, przeżywszy 25 lat tylko w swoim kręgu kulturowym ze swoją żoną Ericą, postanowił wybrać się w podróż przez pół świata, by rzucić rękawicę egzotycznej Polsce. Tak egzotycznej, jak dla nas jest… Japonia. „Słyszałem tylko o Warszawie, to w końcu stolica. I oczywiście wiem, kim jest Robert Lewandowski” – przyznał Morioka w rozmowie z klubową stroną Śląska Wrocław.
Mógł się z kimkolwiek dogadać tylko dlatego, że Śląsk do jego „obsługi” wynajął tłumacza języka japońskiego. Dzięki temu Morioka mógł opowiedzieć światu (polskiemu światu), kim jest, co myśli i co czuje. No i wymienić przynajmniej te najprostsze stwierdzenia ze szkoleniowcem.

Jak pacynka podrzucana przez owczarki niemieckie
Po pierwszych harcach treningowych te poważne początki w walce o ligowe punkty okazały się trudne. Technika, której nikt nie podważał, okazała się nie wystarczać, gdy trzeba było podjąć poważną, fizyczną walkę na poziomie polskiej ekstraklasy. Poza tym Morioka na boisku zdawał się zagubiony. Z minuty na minutę tracił pewność siebie, od czasu do czasu gdzieś tam odpalił jakiegoś fajerwerka, ale głównie pozował na jeźdźca bez głowy. Albo na japońskiego Chomątka – który zostawiony sam z piłką wyczyniał z nią cuda. Ale tylko wtedy.
Od obrońców Górnika, którzy robili tylko za drwali – dużych, silnych i mocno machających rękoma, odbijał się jak od muru. W następnym meczu, przeciwko takiemu rywalowi jak Zagłębie Lubin i Jarosław Kubicki, Morioka nie zrobił sztycha. „Ustawiłem się tak, by odcinać go od podań. Na tyle skutecznie, że trener Szukiełowicz ściągnął go z boiska po pierwszej połowie” – komentował młody gracz Zagłębia.
W ostatnim swoim meczu w roli szkoleniowca Śląska Szukiełowicz wpadł na szalony pomysł ustawienia Morioki na „9”, na której to pozycji Japończyk nie grywał. No, ale Szukiełowicz nie uznawał Bence Mervo (dziś cztery gole w czterech kolejnych meczach) za napastnika zdolnego radzić sobie w polskiej lidze, a Biliński był nieskuteczny. I Morioka przez ten desperacki pomysł cierpiał w Gliwicach podrzucany przez Heberta, Pietrowskiego i Koruna jak pacynka przez owczarki niemieckie.

Szczęście nazywa się „Rumak”
Szczęście Morioki nazywa się Rumak. Mariusz Rumak. Gdy rozmawiałem ze szkoleniowcem Śląska (cała rozmowa TUTAJ) tuż po jego wejściu do zespołu, na pytanie o samego Moriokę, a także o to, czy trudność z dogadaniem się z nim jest problemem, nie zawahał się odpowiedzieć: – Nie, to nie jest problem, to są utrudnienia. Morioka to dobry piłkarz, to jest najważniejsze, bo dobry piłkarz się zawsze obroni. Grał w dobrych klubach, zagrał w reprezentacji, pewne nawyki ma. Natomiast chodzi o to, żeby będąc w szatni, rozmawiać z ludźmi. Dlaczego się cieszą, dlaczego są zdenerwowani, normalne rozmowy. On musi się uczyć polskiego i się polskiego uczy.
Morioka wziął się za naukę polskiego, a Rumak wziął się za odbudowanie Morioki. Na poważnie. Trafił do niego. Potrafił mu wyjaśnić, czego od niego oczekuje, jaka jest jego pozycja w drużynie i jak ma się poruszać po boisku. To była recepta!
Morioka w debiucie Rumaka w Kielcach (zagrał w końcówce) i w pierwszym meczu nowego szkoleniowca we Wrocławiu z Ruchem (nie zagrał) dostał czas, by sobie popatrzeć i przemyśleć. I potrenować i się odbudować – bo doszła do tego przerwa na reprezentację. „Pracuję głównie nad wytrzymałością i przyrostem masy mięśniowej” – znów zacytujemy Japończyka ze strony klubowej.
No i wrócił na mecz z Lechem do pierwszej jedenastki odbudowany. Na tej pozycji, na której go piłkarski Bóg stworzył. Klasycznej „10”. I poszło aż miło. To on właśnie strzelił gola dającego wygraną z mistrzami Polski. Z Cracovią przy 0:1 – Mervo w końcówce wyrównał po strzale właśnie Morioki, a Japończyk dołożył na 2:1. Identycznie było w ostatnim meczu z Podbeskidziem.
Świetnie czuje się wspierany z tyłu przez dwóch harpaganów: Marka Hateleya i Tomasza Hołotę, a z przodu mając także silnego jak tur Mervo. Ale i sam nie waha się rzucić na rywali, gdy ci przejmują piłkę.

Grał przeciw Neymarowi
Długo zajęło Morioce udowodnienie, że papiery na granie ma i że nie jest – mówiąc kolokwialnie – „ściemą”. Morioka ma za sobą 160 meczów w zespole Vissel Kobe, z tego grubo ponad połowę na poziomie najwyższej klasy rozgrywkowej – słynnej J.League. Strzelił w nich 26 goli, zaliczył 29 asyst. Trafił nawet do reprezentacji Japonii, prowadzonej wówczas przez znanego meksykańskiego szkoleniowca Javiera Aguirre. W 2014 roku zaliczył epizod w towarzyskim meczu z Urugwajem i 45 minut w starciu z Brazylią. Nie z namiastką Brazylii, z prawdziwą Brazylią, której drugą linię w tym spotkaniu tworzyli: Neymar, Oscar, Willian, Elias i Luiz Gustavo. Jesienią zeszłego roku we wszystkich meczach Vissel wychodził w pierwszej jedenastce, tylko dwa razy został zdjęty przed końcem meczu.
I zimą nagle postanowił zmienić swoje życie. Zabrał swoją żonę i podpisał 2,5-letni kontrakt z kompletnie sobie nieznaną drużyną z kompletnie sobie nieznanej Europy. Wywrócił wszystko do góry nogami, także w… klubowym sklepiku Śląska, do którego nagle zaczęły spływać zamówienia na koszulki z drugiego końca świata.

Zobaczcie także – nasz reportaż z Bournemouth:

Wszystkie teksty, zdjęcia, grafiki i inne dane znajdujące się w serwisie Futbolfejs.pl chronione są prawami autorskimi.

Użycie skopiowanych lub pobranych materiałów bez pisemnej zgody Autora jest zabronione.

Serwis przeznaczony dla odbiorców posługujących się językiem polskim, ale mieszkających w krajach, gdzie zakłady bukmacherskie są legalne.

Projekt i realizacja Konrad Siuda & Stukot Pikseli