W meczu „do zapomnienia” Jędza popsuł zabawę (statystyczną)
Autor wpisu: Damian Krawczyk 30 listopada 2019 22:21
Gdyby nie Artur Jędrzejczyk, Legia w pierwszej połowie meczu z Koroną Kielce (4:0) byłaby mistrzynią perfekcyjnego minimalizmu. Dwa strzały, dwa gole – sto procent skuteczności, na dodatek skuteczności zamykającej mecz. A ponadto skuteczności pokazującej, jak bez specjalnego wysilania się, wystarczy w raptem kilkadziesiąt sekund ustawić sobie spotkanie i zapewnić trzy punkty. Ale na koniec pierwszej połowy Jędza popsuł tę statystyczną zabawę. Uderzył piłkę przewrotką w sposób nie dający nadziei na nic ponad bezpieczną interwencję bramkarza. Trzy strzały, trzy celne, ale tylko dwa gole – to wygląda już tak zwyczajnie, jak gra w pierwszej połowie meczu kończącego listopad.
Nie mam pojęcia czemu, ale hasło Legia vs. Korona na tym etapie rozgrywek i na tym etapie rozwoju obu zespołów nie kręci. Ten mecz mógł wyglądać na dwa sposoby – albo Legia się nakręci i nawałnicą poszatkuje rywala jak niedawno Górnika czy Wisłę, albo pobawi się w mistrza efektywności i sprasuje, upchnie to, co konieczne do zwycięstwa w akcje dające w sumie zaledwie kilka minut oglądania, a resztę będzie można umownie „przewinąć” jak reklamy w nagranym na dekoder filmie.
Tylko pierwszy moment spotkania – 10, może 15 minut – dawał nadzieje, że Korona może jednak coś chcieć i dać od siebie. Sześc strzałów (dwa celne) w tym pierwszym okresie – brzmi interesująco. Tyle że okazało się wydmuszką. Piłkarze Mirosława Smyły nie przyjechali na Łazienkowską po zwycięstwo. W zasadzie nie wiadomo, po co przyjechali. Chyba po prostu z obowiązku, który trzeba odfajkować. Mniej więcej od 60. minuty gości na boisku w zasadzie już nie było.
Legii jednak też nie ma za co przesadnie chwalić. Poza wspomnianą wyżej skutecznością w przekuwaniu sytuacji na gole, czego piłkarzom Aleksandara Vukovicia czasami boleśnie brakuje. Tym razem nie zabrakło. Ale sprawa to bardziej indywidualnych możliwości piłkarzy, niż bajecznej gry całej całej drużyny.
Pierwszy gol to zasługa tylko i wyłącznie Luquinhasa. Wziął piłkę pod nogę i swoją akcję skończył golem-majstersztykiem. Pozostałych 21 piłkarzy na murawie zrobiło to, co i kibice na Łazienkowskiej 3 – najpierw się przyglądali, potem bili brawo. To była 35. minuta meczu i pierwszy w ogóle strzał Legii.
Drugi gol to zasługa… Marqueza (absurdalne zagranie ręką) i zimnej krwi jakże skutecznego w tym sezonie Jarosława Niezgody (11 goli w 15 meczach – Jarek goni po bezwzględnie rekordowy sezon w karierze).
Trzeci to fantastyczna wymiana piłki duetu Luquinhas – rezerwowy Walerian Gwilia.
Czwarty – prezent od Marka Kozioła dla Jose Kante.
Kante zresztą należy się kilka wyjątkowo ciepłych zdań. Wszedł w 20. minucie za odczuwającego dolegliwości Arvydasa Novikovasa i trzeba powiedzieć: szkoda, że tak… późno! Pokazał swoje oblicze walczaka, a jak z Kante wyłazi walczak, to przyjemnie na to patrzeć. Napastnik, który wie, co to znaczy harować także w środku pola, także wtedy, gdy rywale mają piłkę. Takiego Kante, jak w meczu z Koroną, Legia potrzebuje. Nie tylko dla wyniku, także dla wrażenia, choć za to punktów się nie dodaje. Zresztą to także ciekawy wariant dla Vukovicia. Rzadko ci dwaj napastnicy mają okazję przebywać na boisku ze sobą aż tyle minut, ile w spotkaniu z Koroną, może warto im tych wspólnych minut dawać więcej.
Za tydzień dla Legii próba daleko trudniejsza. Trzeba zagrać ze Śląskiem we Wrocławiu. Po drodze (choć to nie po drodze) wyjazd do Łęcznej, ale pucharowy awans to w zasadzie obowiązek.
Inne artykuły o: Ekstraklasa | Legia Warszawa
-
ursynów