Nie wszystko było do d… Byli tacy, którzy wycisnęli ten rok jak cytrynę. I na szczęście wciąż im mało

Autor wpisu: 31 grudnia 2017 13:27

Panowie, dziś o północy śmiało możecie spojrzeć w lustro i powiedzieć sobie: „Well done!”. I życzę wam, byście z czystym sumieniem tak samo mogli zrobić za rok.

O ile 2016 był rokiem, w którym pozbyliśmy się wreszcie piłkarskich kompleksów – tak się przynajmniej wydawało, o tyle ten, która właśnie mija, można uznać za taki, w którym tych kompleksów bardzo szybko nabawiliśmy się z powrotem. Legia, którą leją Kazachowie i Azerowie, puchary, które dla nas skończyły się, zanim ci najwięksi zaczęli w nich grać, blamaż młodzieżówki w mistrzostwach Europy rozgrywanych w Polsce… Generalnie gdyby nie reprezentacja i awans do finałów MŚ w Rosji, można byłoby powiedzieć, że był to rok do d… Na szczęście nie dla wszystkich.

Narzekać i marudzić można bez końca. To w zasadzie nic trudnego, tym bardziej że tyle tego całego badziewia przewinęło się w tym roku przez naszą piłkę. Źle by się jednak stało, gdyby to badziewie przesłoniło całą resztę. Badziewie ma to do siebie, że bardziej rzuca się w oczy, jest nośne, częściej cytowane, wzbudza emocje (zazwyczaj te niezdrowe), a więc przez wielu jest skrzętnie i z premedytacją wykorzystywane. A przecież pewnie nie tylko ja gdzieś tam podskórnie czuję, że gdy się to badziewie odgarnie jak zeschłe liście, to można dostrzec coś pozytywnego. Na przykład tych, którzy wycisnęli ten rok jak cytrynę, dzięki czemu zasłużyli na kilka ciepłych słów. I ja właśnie o nich w tym podsumowaniu.

Rok temu niby był w tym samym miejscu co teraz, czyli w Zabrzu, ale jednak nie takim samym. Prawdę mówiąc, był w ciemnym lesie. Pamiętam, że gdy podpisywał kontrakt z Górnikiem, rzucił takie hasło: „Przyszedłem tu, by odbudować markę tego wielkiego klubu”. Kilka miesięcy później słowa te brzmiały jak kiepski żart. Górnik grał słabo, kompletnie nie potrafił sobie poradzić z pierwszoligową rzeczywistością, w jakiej się znalazł. Pałętał się gdzieś tam w środku stawki, robiąc wyjątkowo marne wrażenie. Awans? Jaki awans. Raczej walka o utrzymanie. Do tego zespół targany wewnętrznymi konfliktami zaczął mu się rozłazić w szwach. Gdyby wtedy ktoś powiedział, że pod koniec kolejnego roku Marcin Brosz i jego Górnik zostaną mistrzami półmetka rundy zasadniczej w ekstraklasie i będą wymieniani w gronie poważnych kandydatów do mistrzostwa Polski, no to pewnie uznalibyśmy, że trzeba tego kogoś leczyć. Na głowę.
I w zasadzie trudno racjonalnie wytłumaczyć to, co stało się z Broszem i jego drużyną w ciągu tych minionych dwunastu miesięcy. Co nie zmienia faktu, że facet poradził sobie znakomicie. I choć do odbudowania marki tego wielkiego klubu na takim poziomie, o jakim wszyscy w Zabrzu marzą, jeszcze trochę brakuje, to i tak trudno nie uznać, że Brosz dokonał niemożliwego.

Drugi z nich rok zaczynał tam, gdzie zwykle od dobrych siedmiu lat, czyli w Głogowie, martwiąc się tym, by wiosną nie narobić sobie problemów i nie zlecieć z Chrobrym z pierwszej ligi. Ostatecznie nie zleciał, na koniec sezonu zresztą to jego drużyna porozdawała karty w kwestii awansu, no a że zadanie zostało wykonane, to dostał w czerwcu do podpisania nowy (który to już?) kontrakt z dotychczasowym klubem.
– Jeszcze się pan nie znudził tym Chrobrym? – spytaliśmy przekornie, pamiętając, że prowadzi ten zespół od grudnia 2010 roku. Jak na polskie warunki – ewenement.
– Raczej trzeba by się zapytać, jak to się stało, że Chrobry nie znudził się mną! – odparł ze śmiechem. Po czym po kilku dniach kontrakt z tym zespołem rozwiązał. No, ale jak się dostaje ofertę z drużyny, która właśnie została wicemistrzem Polski…
Ireneusz Mamrot nie pękł. Wyzwanie przyjął, choć wielu pukało się w czoło i mówiło, że ono go ewidentnie przerośnie. – Mogłem zostać kolejny rok w Głogowie. I kolejny, i kolejny. Mieć 50 lat i wciąż pracować w Głogowie. A potem usiąść sobie przy kominku i pomyśleć rozżalony na samego siebie: dostałeś szansę, czemu z niej nie skorzystałeś? – mówił.
I co? I radzi sobie nadspodziewanie dobrze. Mimo że Jaga w tym sezonie bez Vassiljeva i Góralskiego, było nie było kluczowych piłkarzy za czasów Michała Probierza, to rok kończy tylko z dwupunktową stratą do lidera. Tak, na taką propozycję niektórzy czekają całe życie, a i tak nie ma pewności, że się doczekają. Dlatego wielką głupotą byłoby nie skorzystać. Mamrot na szczęście głupi nie jest i skorzystał.

Trzeci do tej poważnej piłki przebija się od niedawna, ale robi to z podziwu godną konsekwencją. Wystarczyło mu kilka miesięcy, by podbić pierwszą ligę, a przecież nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Na zaplecze ekstraklasy Marek Papszun ze swoim Rakowem wkroczył z buta. – Czuje się pan trenerską gwiazdą w tej lidze? Zaliczył pan do niej prawdziwe wejście smoka – zapytaliśmy niedawno trochę prowokująco. Spojrzał ze sporym zdziwieniem i odparł ze stoickim spokojem: – Nie. Robię swoje, dokładnie tak samo, jak robiłem do tej pory.
Pół roku temu słyszeli o nim tylko ci, którzy interesowali się drugą ligą plus kilku znajomych Papszuna z Mazowsza. Dziś wymienia się go w gronie najzdolniejszych trenerów młodego pokolenia. Takich, którzy za chwilę decydować będą o obliczu polskiej piłki w ekstraklasie. Coś nam mówi, że nie są to przymiarki na wyrost.

Czwarty latem odkleił się od Michała Probierza, w którego sztabie zdobył przecież dwa medale mistrzostw Polski: brązowy i srebrny. – Rozmawialiśmy wiele razy na temat mojej przyszłości i Michał mówił, że jeśli czuję się już na siłach i jeśli przede wszystkim mam oferty, żeby podjąć pracę w roli pierwszego szkoleniowca, to żebym się nie zastanawiał, tylko brał – opowiadał nam w sierpniu Krzysztof Brede. Oferta z Chojniczanki była zaskoczeniem, tym bardziej że przyszła z zespołu, który po rundzie wiosennej leczył największego kaca w polskiej piłce (no, może pod tym względem równać się z Chojniczanką mogła tylko Lechia Gdańsk). Brede to jednak nie zraziło. Co prawda niemal przez całą rundę jesienną zapierał się rękami i nogami przed tym, by mówić o jego zespole jako kandydacie do awansu do ekstraklasy, jednak fakty są takie, że ta Chojniczanka znów kończy rok na pozycji lidera. I wielka w tym zasługa właśnie nowego trenera. Jak na nowicjusza – start znakomity.

Piąty na dzień dobry dostał obuchem w łeb. I to dwa razy. Najpierw od kibiców, którzy nie wyobrażali sobie, by mógł zastąpić ich ulubionego trenera, który dwa razy z rzędu wywalczył z Odrą awans – najpierw do drugiej, a potem do pierwszej ligi. A potem w pierwszym oficjalnym meczu, kiedy trzecioligowy Świt przejechał się po jego drużynie jak czołg po chińskiej porcelanie. Mirosław Smyła ma jednak to do siebie, że bardzo trudno wyprowadzić go z równowagi. W zasadzie jest to chyba niemożliwe. Zareagował na to wszystko, jakby miał odcięty układ nerwowy.  Posklejał tę Odrę do kupy niemal na nowo, wpoił piłkarzom kilka sprytnych patentów, w efekcie czego Odra skończyła rok na miejscu gwarantującym awans do ekstraklasy.
Dziś w Opolu nikt nie wyobraża sobie tego zespołu bez Smyły, nikt nie wyzywa prezesa za to, że wymienił latem trenera. Za to wszyscy zaczęli wierzyć w coś, co jeszcze kilkanaście miesięcy temu wydawało się marzeniem ściętej głowy, że do Opola może wrócić ekstraklasa.

I na koniec ten, który moim zdaniem dokonał w tym roku największej sztuki – z piłkarskich powstańców i kombatantów sklecił zespół, który sforsował bramy ekstraklasy. Zrobił wynik ponad stan, coś, czego w Nowym Sączu, okolicach i całej Polsce absolutnie się nie spodziewano. I za co podziękowano mu w sposób – delikatnie mówiąc – podły, od początku tego sezonu szukając pretekstu, by się go pozbyć.
Jeśli ktoś powie wam, że Radosława Mroczkowskiego ekstraklasa przerosła, to nie wierzcie. Jeśli kogokolwiek w Nowym Sączu przerosła, to tylko i wyłącznie tamtejszych tzw. działaczy. Przygoda Mroczkowskiego z Sandecją już się skończyła. Nie tak, jak powinna. Co nie zmienia faktu, że dla mnie to i tak jeden z największych wygranych kończącego się roku. Wygrany, który poniekąd stał się ofiarą własnego sukcesu. Cóż, czasem w piłce i tak bywa…

Ta szóstka to trochę jak szóstka w piłkarskiego lotka i dowód na to, że z polską piłką wcale nie musi być tak źle, jak czasem nam się wmawia. Panowie, dziś o północy śmiało możecie spojrzeć w lustro i powiedzieć sobie: „Well done!”. I życzę wam, byście z czystym sumieniem tak samo mogli zrobić za rok.

Inne artykuły o: Blogi

Wszystkie teksty, zdjęcia, grafiki i inne dane znajdujące się w serwisie Futbolfejs.pl chronione są prawami autorskimi.

Użycie skopiowanych lub pobranych materiałów bez pisemnej zgody Autora jest zabronione.

Serwis przeznaczony dla odbiorców posługujących się językiem polskim, ale mieszkających w krajach, gdzie zakłady bukmacherskie są legalne.

Projekt i realizacja Konrad Siuda & Stukot Pikseli